O czym marzy Roman Kluska?
2016-02-23 11:47
W Polsce potrzeba wolnego rynku © BillionPhotos.com - Fotolia.com
Przeczytaj także: PKPP Lewiatan: Czarna Lista Barier 2015
Jacek Krzemiński: Po ośmiu latach rządów PO-PSL, zmieniła się władza w Polsce. Co rząd PiS powinien zrobić w sferze gospodarczej?Roman Kluska: Nie ma nic ważniejszego niż likwidacja dużej części regulacji, barier administracyjnych, które rozrosły się u nas do patologicznych już rozmiarów, blokując, a wręcz pogrążając rozwój naszej gospodarki.
Biurokrację mamy już większą niż za PRL. Szacuję, że 20 proc., a niektórzy oceniają, że jeszcze więcej, czasu i energii przedsiębiorców pożerają urzędowe procedury, które na domiar złego bardzo zwiększają koszty firm. Gdyby je od tego przynajmniej w części uwolnić, zdjąć z nich te biurokratyczne okowy, odchudzić administrację, która nie tylko obciąża gospodarkę kosztami swego funkcjonowania, ale i tworzy jej kolejne bariery, mielibyśmy kolejny skok gospodarczy.
Każdy, kto choć trochę zna się na ekonomii, wie, jak ważne dla rozwoju gospodarczego są inwestycje, że dają one efekt mnożnikowy. Tymczasem nasze prawo inwestycyjne jest tragiczne, blokuje inwestycje, zawiera mnóstwo bzdur, o których mógłbym opowiadać przez tydzień. Mamy mnóstwo formalności, procedur, przepisów, które służą wyłącznie zaspokojeniu próżności lub interesów biurokracji. Niektóre przepisy tworzy się tylko po to, żeby jakaś grupa urzędników mogła na tym zarobić, uwłaszczyć się na następnej branży, zrobić na nią skok, przechwycić część pieniędzy wypracowywanych przez firmy. Taka czysto pasożytnicza biurokracja ciągle u nas się rozrasta. Kolejne branże są opanowywane przez kolejne grupy urzędników i instytucje.
fot. BillionPhotos.com - Fotolia.com
W Polsce potrzeba wolnego rynku
Jakieś przykłady?
Proszę bardzo. Tak się składa, że mam elektrownię fotowoltaiczną, czyli słoneczną. Ostatnio dowiedziałem się, że muszę ją wyłączyć, bo na skutek zmiany przepisów stała się ona nielegalna. Przepisy zmieniono bowiem tak, że instalować taką elektrownię może - poza wyjątkami - tylko ten, kto zrobi organizowany przez Naczelną Organizację Techniczną kurs, zakończony egzaminem. Firma, która wybudowała moją elektrownię, nadzoruje ją i serwisuje, ma w tym ogromne doświadczenie. Zajmowała się tym także w Niemczech, które są światowym liderem w energetyce słonecznej. Ale nie może już montować i rozbudowywać elektrowni fotowoltaicznych, bo nie przeszła kursu NOT.
Kolejny przykład to działalność Urzędu Dozoru Technicznego, któremu płacę haracze m.in. za zbiorniki na wodę, pracujące w obiegu zamkniętym. Płacę mu za nie parę tysięcy złotych rocznie. A co z takim zbiornikiem może się stać, komu może on w czymkolwiek zagrażać? Ten zbiornik może co najwyżej skorodować i zacząć z tego powodu przeciekać. Czy komuś od tego coś się stanie? Takich bzdur, takich haraczy jest mnóstwo. Gdy mam kontrolę Sanepidu, to jego inspektorów w ogóle nie obchodzi, czy w mojej mleczarni jest czysto. Ich interesują tylko procedury formalne. I wlepiają nam mandat, bo przy umywalce koło zbiorniczka z mydłem nie ma karteczki z informacją, jakie to mydło. Choć w tym budynku pracują dwie osoby, one same napełniają ten zbiorniczek i doskonale wiedzą, jakie to mydło.
W Polsce firmy muszą robić całą masę kosztownych i do niczego potrzebnych badań. My dostaliśmy mandat, bo nie przeprowadziliśmy w naszej mleczarni badań hałasu. Choć to chyba najnowocześniejsza mała mleczarnia w świecie – tak twierdzą fachowcy, cichutka, niehałasująca. Tak jest na każdym kroku.
W wywiadzie dla portalu Firmarodzima.pl wymienił Pan też inny bardzo wymowny przykład: wprowadzenia u nas, rzekomo ze względów bezpieczeństwa, certyfikacji zasilaczy do komputerów.
Owe certyfikacje trzeba zrobić dla każdej konfiguracji komputera, a tych konfiguracji jest przecież bardzo dużo. Przez ten wymóg dziś nie założyłbym Optimusa, bo małej firmy nie stać na wydatki z tym związane. Tymczasem, jeśli nie będą powstawać u nas małe firmy, to nie powstaną też średnie, a potem duże. Taka certyfikacja, dla każdej konfiguracji komputera, nie ma żadnego uzasadnienia. Komputery pracują na niskich napięciach, rzędu kilku wolt.
To po co Pańskim zdaniem wprowadzono ów wymóg?
Ograniczono w ten sposób konkurencję i być może właśnie o to, poza zarobkiem dla certyfikujących, chodziło. Podobnie to wygląda w mleczarstwie. Przez wymogi formalne koszt wejścia w tę branżę, choćby to była tylko mała mleczarnia, są tak wysokie, że bez dużych pieniędzy zarobionych na czymś innym, nie ma to szans. Na dodatek istniejące mniejsze mleczarnie scala się, tworzy z nich konglomeraty, które robią z rynkiem, co chcą, często wytwarzają zamiast prawdziwego nabiału produkty nabiałopodobne, surogaty, naszpikowane chemią i tańszymi dodatkami.
W rolnictwie jest tak samo?
Niestety, tak. Prowadząc gospodarstwo i mleczarnię, tonę w papierach, większość czasu poświęcam na walkę z biurokratycznymi absurdami. Opowiem o jeszcze jednym. Weszła ustawa, że firma prywatna nazwana Agencją Nasienną ma prawo pod groźbą wysokich kar, żądać od rolnika informacji dużo dokładniejszych niż we wnioskach składanych do Agencji Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Żądają, aby każde pole rolnika było wymierzone, każdy zasiew podany, co do metra, zmierzone każde indywidualne poletko z zasiewem. Ile to kosztuje rolnika? Setki godzin pracy, a co za tym idzie tysięcy złotych, zgodnie z ustawą, na rzecz prywatnej firmy. Tylko nieliczne odważne sądy w Polsce uwalniają rolników od tego obowiązku. Albo litość samej Agencji Nasiennej. Zostaje mi może 20-25 proc. czasu na prawdziwą pracę przedsiębiorcy. A moi konkurenci na Zachodzie mogą ten tracony przeze mnie na biurokrację czas poświęcić na swoje firmy, na ich rozwój. Wiem, jak wygląda branża mleczarska i owczarska za granicą. Mimo, że oni są w tej samej Unii, tam nie ma takich nieżyciowych przepisów.
Znów poproszę o przykłady.
W Grecji rolnik może sprzedawać wszystkie swe produkty w gospodarstwie, w Austrii rolnik może zawieźć swoje produkty nawet do hipermarketu. W Polsce jest zdany na pośrednika. Niby mu wolno od jakiegoś czasu sprzedawać bezpośrednio, ale koszt związanych z tym procedur jest większy niż kwota tego, co się chce sprzedać. Uporządkowano bowiem tylko kwestie podatkowe, nie ruszając pozostałych formalności, weterynaryjnych i branżowych. Ja hoduję owce, mam ich pięćset. Każdą nowo narodzoną owcę należy niezwłocznie zakolczykować, każde narodziny i każdy zgon zwierzęcia trzeba zarejestrować w księdze stada, a później zgłosić w dwóch osobnych wydziałach agencji, w Nowym Sączu. To 30 km od mojego gospodarstwa. 30 km w dwie strony, co kilka dni. I jeszcze obowiązki zgłoszeniowe do weterynarza. Musiałem do załatwiania tych formalności zatrudnić pracownika. A i tak przyjeżdżają co jakiś czas panowie urzędnicy eleganckim terenowym wozem, żeby sprawdzić, czy wszystko się zgadza, czy czegoś nie pominęliśmy.
Gdy pojechaliśmy do Niemiec i zapytaliśmy tamtejszego gospodarza o księgę stada, to pokazał na zapisane kredą drzwi obory i powiedział: to cała moja biurokracja. Znam rolnika, który ma jedną krowę i zapłacił 5 tys. zł kary, bo nie zgłosił w terminie, że ta krowa mu się ocieliła. Inny znajomy rolnik-staruszek, gdy go podwoziłem, powiedział mi: „Takie samo mamy teraz prawo, jak za Niemca”. Czyli jak za okupacji.
oprac. : Jacek Krzemiński / Gazeta Bankowa
Przeczytaj także
Skomentuj artykuł Opcja dostępna dla zalogowanych użytkowników - ZALOGUJ SIĘ / ZAREJESTRUJ SIĘ
Komentarze (0)