Polityka w Internecie a jego wiarygodność
2009-01-22 13:46
© fot. mat. prasowe
W ostatniej kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych sztab Baracka Obamy skutecznie wykorzystał możliwości internetu do rozpropagowania swojego komunikatu "we can do it". Czy to właściwy kierunek? Czy media zdecentralizowane takie jak internet są wolne od manipulacji? Czy możemy ufać informacjom zawartym w internecie?
Przeczytaj także: Internet PR a komunikacja kryzysowa
Podobno wiadomości otrzymywane z internetu są uznawane za bardziej wiarygodne od wiadomości prasowych czy telewizyjnych. Ale są też opinie przeciwne — według nich internet może być znacznie bardziej destrukcyjny niż telewizja. Szczególnie dla młodego pokolenia, które podchodzi do niego ze zbytnią ufnością, często bezkrytycznie. Choć bez wątpienia internet jest medium przyczyniającym się do poczucia wolności jego użytkowników, poczucia niezależności od kogokolwiek, a nawet do poczucia ich swoistej siły, to uwarunkowania i konsekwencje jego funkcjonowania nie są już tak oczywiste. Tak jak w niemal każdym poczuciu wolności, tak i tu jest wiele złudzeń i nieporozumień.Jedno z nich polega na przypuszczeniu, że internet gwarantuje w społeczeństwie pluralizm opinii i informacji, że umacnia prawa obywateli, że pogłębia i poszerza możliwości społecznego uczestnictwa i możliwości podejmowania decyzji politycznych przez obywateli oraz że stwarza różnym członkom społeczeństwa możliwość stania się aktywnymi producentami informacji i opinii, a nie tylko ich biernymi odbiorcami. Ponadto internet może przyczynić się do zindywidualizowania przekazu bez pośredników mogących zniekształcać jego treść. Nie bez znaczenia są też relatywnie niskie koszty komunikowania przez internet. Rzeczywiście, dzięki internetowi pojawiło się bardzo wielu niezależnych publicystów, pojawiły się swoiste internetowe hyde-parki, pojawiły się niezliczone blogi polityczne — słowem coś, co nazywane bywa internetowym dziennikarstwem obywatelskim.
Internetowe dziennikarstwo obywatelskie miało pomóc w rozwoju demokracji i włączeniu większej części społeczeństwa w dyskurs polityczny. Początkowo internet budził nadzieję na możliwość renesansu demokracji bezpośredniej. Mówiono nawet o wprowadzeniu „państwa wirtualnego” lub „demokracji deliberatywnej”, w której wszystkie jednostki miały być niezależnymi siłami sprawczymi procesów politycznych. Jednostkami zdolnymi do formułowania własnych sądów, wspólnego podejmowania decyzji i składania projektów dotyczących polityki (głównie lokalnej). Wydawało się, że właśnie społeczeństwo informacyjne, oparte na komputerach i internecie, daje ku temu szczególne możliwości.
Taki był cel.
I co z tego? Ano nic, ponieważ pomylono środek, narzędzie, z ostatecznym celem. Zatrzymano się na etapie komentarzy publikowanych na blogach — na narzędziu. W tym ujęciu dziennikarstwo obywatelskie jest równoznaczne z pogardliwym pozwoleniem władzy na to, żeby obywatele mogli się wygadać bez reżimowego kneblowania. Pogadają, pogadają i im ulży — tylko czy to jest demokracja? W analogiczny sposób internet jako środek rozwoju obiegu informacji miał podnieść ogólny poziom inteligencji i wiedzy w społeczeństwie. Zamiast tego skomputeryzowane systemy zwiększyły kontrolę i zmniejszyły możliwości negocjacyjne. Szczególnie wyraźnie widać to w gospodarce, gdzie w firmach sieć znacznie częściej służy do kontroli pracowników niż do zarządzania wiedzą.
Wydaje się, że przyczyną tego zbyt długiego postoju na przystanku „narzędzia” jest fakt, że ludzie wiedzą dziś o sprawach publicznych znacznie mniej niż dawniej. Do stworzenia czegokolwiek opartego na udziale społecznym nie wystarczy dostarczenie narzędzi. Aby zainicjować dyskurs polityczny online nie wystarczy podłączyć gospodarstwa domowe do sieci. Potrzebna jest wspólna wola obywateli i rządzących do jego wykorzystywania w celach demokratyzacji polityki. Demokracji nie jest potrzebna informacja, ale chęć dyskusji publicznej, a ta w istocie zanika wraz z rozwojem technicznym społeczeństwa. Sieć nie tworzy sfery publicznej, w której mogłaby się tworzyć opinia publiczna i — tym samym — myślenie wspólnotowe oraz porozumienie. Komunikacja w internecie tak naprawdę utrudnia osiągnięcie porozumienia, przyczynia się do podziału na większość i mniejszości, które nie akceptują propozycji większościowych. Czasem dzieje się nawet gorzej, gdy dużym sieciowym grupom trudno dojść do porozumienia w jakiejkolwiek sprawie. Dostrzega się też, że w internecie zwiększa się poziom agresji podczas debat, co może być wynikiem anonimowości, możliwości podszywania się pod inne osoby i braku kontroli społecznej. Nie mówiąc już o sztucznie spreparowanych obywatelskich protestach, za którymi stoją pojedyncze osoby odgrywające rolę społecznych przywódców. Tworzy się raczej tyrania wybranych grup niż demokracja ogółu.
Przeczytaj także:
Politycy w mediach społecznościowych: nie tylko Twitter
oprac. : Wydawnictwo Naukowe PWN