Kredyt do śmierci i jeszcze dłużej
2014-03-06 13:43
Przeczytaj także: Śmierć kredytobiorcy: co dalej z kredytem?
Na ten dość specyficzny sposób rozwiązania problemów dłużnika w postaci dofinansowania do wynajmu zwrócili uwagę obserwatorzy dość tajemniczo wprowadzanego Funduszu Mieszkań na Wynajem Banku Gospodarstwa Krajowego. Pytany przez „Gazetę Bankową” kilka miesięcy temu Piotr Kuszewski z BGK dość mgliście tłumaczył, skąd posiada pewność popytu i sukcesu tego przedsięwzięcia. Oczywiście jest to wynik tajemnych badań rynkowych. Powstaje pytanie, czy wyniki tych badań były jedynym gwarantem, czy też czasem nie był to plan, według którego zapotrzebowanie 20 tysięcy wyeksmitowanych dłużników spotka się z możliwością wykorzystania pustych 20 tysięcy mieszkań pod skrzydłami BGK (za pieniądze Skarbu Państwa), przynajmniej na najbliższe 24 miesiące planowane w ustawie – aż do wyborów.
Co po tych dwóch latach? W projekcie mowa jest o tym, że „interes wierzyciela nie będzie naruszony, ponieważ osoby fizyczne zachowują zdolność do dalszej pracy zarobkowej oraz do spłaty swoich zobowiązań na dalszych etapach życia”. Powstaje tu kluczowe pytanie: dlaczego profesjonalny przedsiębiorca może zbankrutować i uciec w ten sposób przed długami, a nieprofesjonalna osoba fizyczna takiej szansy nie ma? Dlaczego odmawia się prawa „drugiej szansy” osobom, które znalazły się w tarapatach finansowych przez czynniki leżące poza ich kontrolą? Być może w Polsce warto się zastanowić nad instytucją „bankructwa strategicznego”, która sprawnie funkcjonuje w części stanów USA.
W Polsce działa już kilka stowarzyszeń łączących klientów banków, którzy czują się pokrzywdzeni po tym, jak wzięli kredyt we frankach szwajcarskich i nie mogą ich spłacić. W swoich procesach przeciwko bankom frankowicze podnoszą przede wszystkim, że banki nie informowały ich o ryzyku, jakie towarzyszyło kredytowi, do którego wzięcia byli zachęcani (bądź robiły to niedostatecznie). Dziś, z pewnym opóźnieniem wkraczać zaczyna w ten temat nadzór. Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów ukarał niedawno dwa banki: PKO BP i Getin Noble Bank za niewłaściwą politykę informacyjną wobec klientów, z którymi zawierały umowy na ryzykowne produkty. Kary nie dotyczą tylko kredytów w obcej walucie, ale też produktów ubezpieczeniowo-oszczędnościowych (polisolokaty). Niewykluczone, że może właśnie wybucha bunt klientów wobec banków, które dopuściły się nieuczciwych praktyk rynkowych. Wydaje się, że klienci właśnie „obudzili się” i nabierają odwagi do walki z większymi od siebie – bankami. Po aferach finansowych WGI (toczy się od 7 lat) i Amber Gold przyszła kolej na baczne przyglądanie się bankom.
Mimo tego nadal słychać opinie, że katastrofa części frankowiczów jest „medialną propagandą”. Nie jest to prawdą. Niektórzy z nich nie tylko spłacali raty kredytu w kwotach, których się nie spodziewali, a nawet stracili swój dom i wciąż muszą spłacać kredyt na jego zakup. W szczytowym zaś okresie powodzenia frankowych kredytów w Polsce faktycznie mieliśmy do czynienia z propagowaniem tych kredytów przez banki i zachęcaniem przez bankowych specjalistów sprzedaży do zawierania umów na produkt, który okazał się ryzykowny dla klienta. Jednocześnie zadziwiająco mało skutecznie informowano o związanych z nimi niebezpieczeństwach.
UOKiK tłumaczy, że każdy klient ma prawo do poznania istotnych cech produktu. Kluczową sprawą w przypadku oburzonych frankowiczów jest to, czy klienci byli świadomi ryzyka, jakie brali na siebie przy okazji zawierania umowy na frankowy kredyt.
– Jeśli konsument nie inwestował znaczących kwot na rynku finansowym i nie ma choć niewielkiego doświadczenia, może nie objąć swoim umysłem ryzyka takiego produktu. Czasami nawet tego ryzyka nie rozumie, gdy mu to ryzyko krótko wytłumaczymy – mówił Stanisław Adamczyk na seminarium naukowym w jednej z warszawskich szkół wyższych, gdzie prezentował swoją analizę. – Finansistom wydaje się, że wszyscy tak jak oni powinni być świadomi ryzyka walutowego – mówił wtedy.
Niespłacanie długów w bankach jest oczywiście także problemem dla samych wierzycieli. Na egzekucji komorniczej majątku w kredycie komornik zarabia nawet do 15 proc. jego wartości. Jest to stratą zarówno dla dłużnika, jak i banku.
Komisja Nadzoru Finansowego pod koniec ubiegłego roku opublikowała raport, w którym uznała za nieuzasadnioną ewentualną możliwość przewalutowania kredytów denominowanych we franku szwajcarskim na złotówki według kursu z dnia udzielenia kredytu. W raporcie tym napisano, że „łączna strata sektora bankowego z tytułu przewalutowania (różnica pomiędzy wynikiem zrealizowanym na koniec czerwca br. a wynikiem, jaki powstałby po przewalutowaniu) wyniosłaby 44,4 mld zł, przy czym poszczególne banki poniosłyby straty w wysokości od 0,1 mld zł do blisko 7,0 mld zł”.
W raporcie Komisja stanęła wyraźnie po stronie banków, broniąc gigantycznych zysków ich zagranicznych akcjonariuszy. Jednym z argumentów KNF przeciwko przewalutowaniu kredytów jest „nierówne traktowanie klientów posiadających kredyt walutowy i złotowy” i straty dla polskiego państwa z tytułu konieczności dofinansowania „stratnych banków”. Jest to błędne rozumowanie. Dlaczego państwo polskie ma gwarantować zyski i ceny akcji właścicieli banków? W gospodarce rynkowej przedsiębiorcy powinni płacić za swoje błędy. Szczególnie powinni za błędy zapłacić właściciele banków udzielających kredytów we franku, a nieinformujących o ryzyku kursowym zgodnie z najwyższym poziomem staranności zawodowej. W publikacji nie rozważano, co można zrobić z problemami klientów frankowych.
Do tej pory nadzór finansowy nie zauważał nierówności w pozycjach klient – bank przy zawieraniu umów na kredyty we franku szwajcarskim, a teraz reaguje na katastrofę finansową co najmniej nieadekwatnie. W mediach natomiast dyskutuje się na temat tego, czy państwo powinno pomagać frankowiczom. Sugeruje się również, że taka pomoc odbywałaby się kosztem podatników, którzy musieliby ponosić skutki ryzyka „kilku tysięcy frankensteinów”.
Jest to typowy zabieg socjotechniczny. Za przewalutowanie kredytów we franku szwajcarskim nie zapłaciliby podatnicy, tylko akcjonariusze banków. Ich zapłata (czyli strata) nastąpiłaby wskutek spadku notowań ceny akcji na GPW lub innych giełdach, na których są notowane. Konieczność tworzenia dodatkowych rezerw na straty – z tytułu unieważnienia klauzul walutowych doprowadziłaby do „wyparowania części kapitału własnego” i wówczas – wobec spadku wskaźników wypłacalności – banki musiałyby zostać dokapitalizowane. Na pewien okres musiałby zmienić się kierunek przepływu strumieni pieniężnych, a w związku z tym banki i akcjonariusze zapomnieliby o sowitych dywidendach i trzeba byłoby przeprowadzić emisję akcji, aby podwyższyć kapitał. Wówczas Skarb Państwa mógłby nabyć znaczący pakiet ich akcji po korzystnej cenie. Ziściłoby to w pewnym stopniu postulaty części ekonomistów dotyczące „repolonizacji banków”.
1 2
oprac. : Ewa Tylus, Anna Raciniewska / Gazeta Bankowa
Przeczytaj także
Skomentuj artykuł Opcja dostępna dla zalogowanych użytkowników - ZALOGUJ SIĘ / ZAREJESTRUJ SIĘ
Komentarze (1)
-
Asik / 2014-03-06 17:46:53
Upadłość w Polsce to najczęściej fikcja. Ile osób próbowało w polskich sądach i zawsze odmowa, a pieniądze na proces poszły i to nie malo. Mój brat robił upadłość konsumencką w anglii i takich panow z wyjsczdlugow.pl tam znalazl informacje o tym ze mozna tez upadłość zrobić zagranicą i wszystkie długi w polsce wtedy znikają, a sądy w komornicy nie mają nic do gadania. Nie ma co się załamywać, ważne że jest rozwiązanie. [ odpowiedz ] [ cytuj ]